Ta strona wykorzystuje ciasteczka ("cookies") w celu zapewnienia maksymalnej wygody w korzystaniu z naszego serwisu. Czy wyrażasz na to zgodę?

Czytaj więcej

Wspomnienie z Powstania Warszawskiego prof. Stanisława Lewaka – Reduta Wawelska w oczach czternastolatka

Profesor doktor habilitowany Stanisław Lewak, wybitny biochemik i fizjolog roślin, emerytowany profesor Wydziału Biologii UW, zmarł w lipcu 2023 r. w wieku 93 lat. Jako młody chłopak brał on udział w Powstaniu Warszawskim. Oto jego wspomnienia z wydarzeń, które miały miejsce latem 1944 r.  

Mam 84 lata i jestem emerytowanym profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Podobno na starość łatwiej przypomina się wydarzenia z  dzieciństwa i młodości niż z wieku dojrzałego; w moim przypadku chyba to się sprawdza. Prawdziwe moje dzieciństwo trwało dziewięć lat, do wybuchu wojny. Młodość, to znaczy wymuszone przyspieszone dojrzewanie, zaczęła się wcześnie, w 1939 roku i trwała przez całą wojnę i kilka lat powojennych do zakończenia studiów. To o czym teraz piszę dotyczy najbardziej intensywnego okresu mojego dojrzewania, kilkunastu dni sierpnia 1944 gdy miałem 14 lat. Pisanie to jest skutkiem wielokrotnie powtarzanej zachęty moich córek oraz co ciekawszych przyjaciół i wręcz domagania się opisania tych dni.

Miejscem opisywanych wydarzeń jest głównie kwartał między ulicami Wawelską, Pługa, Mianowskiego i Uniwersytecką na Ochocie. Składa się on z dwóch spółdzielczych czteropiętrowych domów tworząc całość otaczającą spory dziedziniec (podwórze). Poza ponad setką mieszkań w domu znajduje się apteka. Obecnie mówi się o nim (i pisze) „Reduta Wawelska”, co jest wyrazem uznania, że był to ostatni, najdłużej broniący się bastion powstańczy w tej dzielnicy Warszawy. Mieszkałem tam od 1932 z rodzicami i bratem Andrzejem (Jędrkiem) młodszym ode mnie o dwa lata.

O tym, że będzie w Warszawie Powstanie wiedzieliśmy wszyscy od dawna. Grupa moich rówieśników jest dobrze przetrenowana konspiracyjnie. Tajne komplety tajnego gimnazjum Batorego (wiosną 1944 skończyłem drugą klasę) i tajne harcerstwo w znacznym stopniu przygotowały nas do tego, co ma nastąpić. W ostatniej dekadzie lipca wiedzieliśmy dokładnie, który z nas co ma robić z chwilą wybuchu Powstania. Miała to być służba łącznikowa. Tymczasem 25 lipca wszystko zostało odwołane: Powstania teraz nie będzie. Czekajcie na następne rozkazy.

Pierwszego sierpnia rano dowiedziałem się, że mam się „zameldować” w domu przy ul. Filtrowej 62: Dostaniesz tam polecenie, które natychmiast wykonasz; możesz wziąć ze sobą brata. No tośmy się zameldowali. W mieszkaniu jest kilka zaaferowanych pań, w większości w białych „lekarskich” fartuchach. Jedna z nich daje mi kilka kopert mówiąc, żebyśmy jak najszybciej dostarczyli je osobom, których imiona i adresy są na kopertach. Wychodząc słyszymy syreny ryczące w całym mieście. Nie jest to sygnał nalotu. Ten byłby przerywany, a to co słychać jest ciągłym wyciem, które trwa przez parę minut. Rozniesienie „korespondencji” zabiera nam około dwóch godzin, adresy są w dzielnicy, najdalszy na Żelaznej koło Chłodnej. Z reakcji adresatów domyślamy się, że Powstanie jednak będzie. I że nie trzeba na nie długo czekać. Wracamy na Filtrową. Tam ta sama pani co poprzednio mówi: Usiądźcie teraz w tym pokoju (pokój z oknem od Filtrowej), jest tu ten pan. Gdyby podchodził do okna natychmiast dajcie nam znać. Niewysoki pan siedzi na krześle w kącie. Ma wyraźnie za duże ubranie i minę dość niepewną. Siedzimy przeglądając jakieś książki około kolejnych dwóch godzin. Pan ani drgnie przez cały czas. Przychodzi ta sama pani i mówi do nas: możecie teraz wracać do domu. Dowiedziałem się znacznie później, parę lat po wojnie, że „pan” był jednym z pierwszych jeńców Powstania. Żołnierz niemiecki zabłądził do domu na Filtrowej. Zbierające się panie przygotowujące punkt sanitarny rozbroiły go, przebrały w ubranie cywilne i przechowywały (przy naszej pomocy) do wybuchu Powstania.

W domu jesteśmy około godziny 16. Na podwórzu spotykamy kilkunastu młodych ludzi, których nigdy nie widywaliśmy. Wkrótce przychodzi ojciec. Jemy pierogi z wiśniami, które przygotowała matka przed wyjściem na Mokotów do dziadka. Na podwórzu widzimy już kilkudziesięciu młodych ludzi z opaskami biało-czerwonymi na ramionach. Wiemy co to znaczy. Idziemy do mieszkania Grabskich na trzecim piętrze z oknami na skrzyżowanie Wawelskiej, Raszyńskiej i Uniwersyteckiej obserwować początek Powstania. Punktualnie o godzinie 17 usłyszeliśmy wybuchy granatów i strzały, a także zobaczyli galopującą ulicą Wawelską dorożkę z przerażonym dorożkarzem.

Reduta

Zadaniem grupy powstańczej, której miejscem zbiórki i miejscem wypadowym był nasz dom, jest zdobycie sąsiedniego kompleksu budynków między ulicami Wawelską, Raszyńską, Reja i Krzyckiego, w którym znajdowało się pięćdziesięciu SS-manów oraz jeńcy włoscy. Obecnie kompleks ten zajmują Teatr Ochoty i Krajowa Szkoła Administracji Publicznej. Podczas okupacji teren ten był otoczony ogrodzeniem, a na rogu Wawelskiej i Raszyńskiej zbudowano betonowy bunkier. W ataku bierze udział niemal stu dobrze przeszkolonych powstańców IV Obwodu AK, lecz niewystarczająco uzbrojonych: trzy pistolety maszynowe „steny”, kilka karabinów i trochę broni krótkiej. Podstawowym uzbrojeniem są granaty, a później także butelki z benzyną. Dowodzi nimi porucznik Stach (Jerzy Gołembiewski). W składzie oddziału jest jeszcze porucznik Rarańcza (Jerzy Modro) oraz kapitan Sabała (Władysław Sieroszewski), który znalazł się w naszym domu przypadkiem. Chyba nie przypadkowa jest obecność księdza profesora Jana Salamuchy, kanonika w kościele św. Jakuba, który pełni obowiązki kapelana.

Planowany atak z zaskoczenia nie udał się. na obrzucenie granatami i ostrzelanie wartowni i bunkra przez powstańców Niemcy odpowiedzieli morderczym ogniem zmuszając naszych do odwrotu. Nie czuli się jednak wystarczająco pewnie, aby podjąć próbę kontrataku. Pierwszy dzień Powstania kończy niewielki deszcz. Wieczorem i w nocy jest możliwy, chociaż nie pozbawiony ryzyka, kontakt z innymi placówkami AK na Ochocie. Telefony nie działają, więc pozostają łącznicy (łączniczki). Okazuje się, że dowództwo zgrupowania na ulicy Kaliskiej (pułkownik Grzymała – Mieczysław Sokołowski i kapitan Pawlak – Janusz Chyczewski), po podobnie nieudanym ataku na budynek Monopolu Tytoniowego i przy braku nadziei na pomoc, podjęło decyzję opuszczenia Warszawy, co nastąpiło następnego dnia. Również placówki na ulicach Niemcewicza i Filtrowej były w trakcie zwijania się. Łącznikom udało się przynieść, chyba z Niemcewicza, kilkaset sztuk amunicji. Było to jednak okupione stratami. na ul. Mianowskiego, pod naszymi oknami, zastrzelono łączniczkę. Nasze dowództwo postanowiło jednak bronić się, licząc na sukcesy Powstania w śródmieściu i rychłą pomoc. Zostaliśmy sami, otoczeni szeregiem placówek niemieckich w dzielnicy. Poza SS w najbliższym sąsiedztwie, duże zgrupowanie  wojska jest w domu akademickim na placu Narutowicza (300 żandarmów) oraz w szkole na ul. Tarczyńskiej. Najbliższa, silna placówka powstańcza znajduje się na ul. Towarowej, w pobliżu placu Zawiszy.

W nocy z 1 na 2 sierpnia rozpoczyna się organizacja obrony. Organizacją udziału mieszkańców domu zajmuje się kpt. Sabała zwołując spotkania spontaniczne powstających aktywów. Jednym z najważniejszych problemów obrony jest zabarykadowanie wejść do bloku. Barykady w dwóch bramach (od Wawelskiej 60 i od Mianowskiego 15) powstają błyskawicznie, natomiast uniemożliwienie wejścia przez parterowe okna, których jest kilkadziesiąt i nie mają krat, jest zadaniem wymagającym pracy wielu ludzi i jego realizacja  jest niemożliwa w ciągu jednej nocy. Jednym z pierwszych rozporządzeń władzy powstańczej jest polecenie udostępnienia wszystkich mieszkań, zwłaszcza tych na parterze i na pierwszym piętrze. Barykadowanie parteru wygląda tak, że w kolejne okna od ulic otaczających dom wstawia się drzwi wyjęte z zawiasów, w odległości kilkudziesięciu centymetrów montuje się drugie drzwi i między te drzwi sypie się piach (ziemię) wykopywaną z podwórza. Samorzutnie tworzą się ekipy złożone z kilkudziesięciu osób, w których pracują „cieśle” montujący konstrukcje z drzwi, „kopacze” ładujący do wiader ziemię z podwórza i „łańcuchowi” podający z rąk do rąk pełne wiadra w jedną stronę i puste z powrotem. Łańcuchy te służą również później podczas gaszenia pożarów. Praca nad okiennymi barykadami trwa od świtu do wieczora przez kilka dni i biorą w niej udział praktycznie wszyscy sprawni fizycznie mieszkańcy bloku. Zabarykadowane okna uniemożliwiają bezpośredni atak z zewnątrz. Placówki powstańcze zostają rozmieszczone na pierwszym piętrze.

Równolegle powstaje szereg innych „instytucji” służących obronie bloku. w dużej piwnicy pod bramą od ulicy Mianowskiego urządzono punkt opatrunkowy. W piwnicy tej ksiądz Salamucha odprawiał również mszę w niedzielę 6 sierpnia. W biurze Spółdzielni w lokalu 71 (obecnie nr 1) znajduje się „centrum informacyjne” – nasłuch radiowy i redakcja komunikatów dla ludności domu. Jeszcze gdzieś – kuchnia, w której zespół pań przygotowuje posiłki (głównie zupki) z produktów dostarczanych przez lokatorów. Posiłki te są przeznaczone przede wszystkim dla powstańców. Jeszcze pierwszego wieczoru kpt. Sabała zwołał zebranie młodzieży, tzn. moich rówieśników. Zebranie odbyło się w już zabarykadowanej bramie naszego domu, było krótkie i rzeczowe. Zostaliśmy łącznikami (gońcami) między komendą (kpt. Sabała) a placówkami na linii (pierwsze piętro), a także „pomocnikami” we wszystkich aktywnościach kapitana. Na spotkaniu było nas kilku; trzymaliśmy się razem w od dawna zaprzyjaźnionej grupie złożonej z Romka Czosnowskiego, Zbyszka Grabskiego i jego młodszego brata Andrzeja i mnie wraz z moim bratem Jedrkiem. Nie było chyba przypadkiem, że ojcowie nasi (Stanisław Czosnowski – senator II RP, Ignacy Grabski – inżynier i Adam Lewak – mój tata, historyk) również trzymali się razem tworząc aktyw zaangażowany głównie w budowaniu barykad okiennych, a później w gaszeniu pożarów.

Trzeciego dnia Powstania Niemcy rozpoczęli próby zdobycia „Reduty”. Pokazało się wojsko w mundurach Wehrmachtu, ale posługujące się językiem rosyjskim; ściągnięto do Warszawy oddziały RONA. Pokazały się również czołgi. W tym dniu nasze dowództwo wycofało placówkę z gmachu po drugiej stronie Wawelskiej (nieukończony przed wojną budynek Dowództwa Marynarki – obecnie Dowództwo Wojsk Lotniczych) jako niemożliwą do utrzymania. Zaczęło się oblężenie. Niemcy dość szybko zrozumieli, że bezpośredni atak piechoty nie ma szans. Powstańcze granaty i nieliczne steny skutecznie nie dopuszczały wroga do murów budynku. Aby wedrzeć się do budynku Niemcy musieli zniszczyć barykady i mury. Zadanie to pełniły czołgi i artyleria przeciwlotnicza ściągnięta z Pola Mokotowskiego, a później „goliaty” (miny na gąsienicach o napędzie elektrycznym). od 4 sierpnia dom był systematycznie bombardowany. Ostrzał rozpoczynał się rano (godzina 7), trwał do wczesnego popołudnia (godzina 14) i po około godzinnej przerwie bywał kontynuowany do zmroku, z  nieco mniejszą intensywnością. Ostrzeliwany był głównie narożnik domu między ulicami Uniwersytecką i Wawelską oraz ściany od Wawelskiej. Niemcy zrezygnowali z bombardowania innych części bloku po nieudanych próbach wprowadzenia czołgów na stosunkowo wąskie ulice Pługa i Uniwersytecką. Natomiast domy otaczające nasz kwartał, wielokrotnie podpalane, płonęły przez niemal cały pierwszy tydzień Powstania. Poza burzeniem frontu budynku ostrzeliwano go również pociskami zapalającymi powodując lokalne pożary, które udawało się gasić w zarodku. Rzadkie i raczej nieśmiałe próby zaskoczenia obrońców z reguły spotykały się ze skuteczną reakcją placówek powstańczych rozmieszczonych  na piętrze. Niemniej podejście do okna, nawet na wyższych piętrach, często powodowało strzały z domów naprzeciwko.

Kilkakrotnie prowadzono pod naszymi oknami (Raszyńską i Żwirki i Wigury) znaczne grupy ludzi wypędzonych z domów. Po zmroku widać łuny nad Ochotą i Śródmieściem. z chwilą gdy rozpoczął się ostrzał artyleryjski dozorca wyłączył w całym bloku gaz. Elektryczność została wyłączona bez naszego udziału. Podobnie woda w kranach. Przewidująca administracja Spółdzielni kilka miesięcy wcześniej wybudowała na podwórzu studnię głębinową. Pompa ręczna jest w ruchu niemal bez przerwy i przynajmniej z zaopatrzeniem w wodę do wszystkich celów (łącznie z gaszeniem pożarów) nie ma większego problemu. na podwórzu jest względnie bezpiecznie; przed bezpośrednim ostrzałem chronią mury budynku. Jednak Niemcy ostrzeliwują blok również z granatników i pociski, w zasadzie wycelowane na dach, czasem spadają na podwórze. A tam jest ciągle ruch: kopie się ziemię na barykady, a przy pompie niemal zawsze są ludzie. Toteż zdarzają się ofiary (ranni). W środku dziedzińca wykopano dół na śmiecie. Na trawniku przed klatką schodową nr 14 (obecnie nr 2) jest cmentarzyk; w ciągu pierwszych dziewięciu dni Powstania, dopóki mogłem to obserwować, pochowano tam pięć osób.

Piwnice pod całym budynkiem są połączone korytarzem. Korytarz ten był główną drogą komunikacji między różnymi częściami bloku, ważną dla nas  –  gońców-łączników, zwłaszcza w czasie intensywnego ostrzału. Posługiwanie się tą drogą miało jednak swoje słabe strony.  Przepychanie się przez zatłoczony korytarz zabierało więcej czasu niż przebiegnięcie przez podwórze. Pomimo przebicia ściany między piwnicami obu domów pozostawały dwa odcinki zamknięte: pod bramą od Wawelskiej 60 i pod narożnikiem Uniwersyteckiej i Mianowskiego, które trzeba było obchodzić „wierzchem”. Ale najsłabszą stroną wędrówek korytarzem jest panująca w nim atmosfera, zwłaszcza w ostatnich dniach oblężenia, w odróżnieniu od ruchu, głośnej wymiany poleceń i obserwacji, czasem krzyków z humorem na dziedzińcu i w pomieszczeniach w domu na „górze”, w korytarzach piwnicznych gromadzą się wystraszeni mieszkańcy, głównie starsze panie. Przy każdym głośniejszym wybuchu słychać krzyki przerażenia, a bez przerwy – modlitwy.

Z biegiem dni intensywny ostrzał zaczął przynosić oczekiwane skutki. Zrujnowana ściana od ulicy Wawelskiej przestała chronić placówki powstańcze, które pełnią teraz swą służbę w ruinach. Daje się odczuwać ostry brak amunicji pomimo niesłychanie oszczędnego jej użycia. Ze stenów strzela się pojedynczymi strzałami lub najwyżej krótkimi seriami (trzy strzały).  Zdarzało się, że do odparcia ataku używano cegieł rzucanych równolegle z granatami. Wydawało się oczywistym, że budynek, a właściwie jego ruiny, da się utrzymać jeszcze najwyżej przez kilka dni. Wobec tej sytuacji dowództwo, tracąc nadzieję na wystarczająco szybką pomoc z zewnątrz, podjęło decyzję opuszczenia gmachu przez wojsko. Wobec skromnego uzbrojenia i kończącej się amunicji, a także wyczerpania oddziału, w  rachubę nie wchodziło przebicie się do walczącego śródmieścia. Pozostała droga kanałami. Na początku drugiego tygodnia Powstania rozpoczęto budowę przejścia podziemnego do kanału biegnącego wzdłuż ulicy Wawelskiej. Byłem naocznym świadkiem większości zdarzeń opisywanych powyżej, ale o budowie przejścia do kanału tylko domyślałem się widząc i pomagając wywozić taczką z piwnicy przy klatce schodowej nr 2 (obecnie 14) żółty piach, którego nie ma na powierzchni podwórza.

Większość powstańców opuściła tą drogą „Redutę” wieczorem 11 sierpnia. Po różnych przejściach (część zabłądziła) dotarli do śródmieścia i tam kontynuowali walkę. Było to pierwsze przejście kanałami w historii Powstania. Kilka godzin po odejściu powstańców przerwano ostrzał artyleryjski i oblegający weszli do bloku strzelając gdzie popadnie. Grupę mieszkańców wyprowadzał przez drzwi od ul. Pługa ksiądz Salamucha. Zabili go na miejscu. Mieszkańcy, wyciągani przez żołnierzy z piwnic i mieszkań, konwojowani byli do obozu przy zbiegu ul. Opaczewskiej i Grójeckiej do tzw. Zieleniaka. Nie wszyscy jednak tam dotarli. Ocenia się, że tego wieczoru zabito około 80 mieszkańców naszego bloku.

Nie jestem w stanie opisać w sposób chronologiczny pierwszych dni Powstania w naszym domu. Entuzjazm zarówno powstańców, jak i w znacznym stopniu mieszkańców, w naturalny sposób udziela się czternastolatkowi i zaciera kolejność zdarzeń. Pamiętam na przykład słowa mojego ojca: Po niemal pięciu latach jesteśmy w wolnej Polsce. Ale patrząc z perspektywy niemal 70. lat, powodów do radości było mniej niż realnych obaw.

Większość czasu spędzałem spełniając polecenia kapitana Sabały, a często, gdy byłem pod ręką, innych powstańców. Najczęściej z Romkiem, ale czasem także z Jędrkiem lub Zbyszkiem. Dotyczyły one przekazywania wiadomości (rozkazów) placówce w innej części bloku, zaniesienia na placówkę porcji (najczęściej niewielkiej) amunicji, w tym granatów i butelek zapalających. Ale zdarzało się, że uczestniczyłem w budowaniu (naprawianiu) barykad okiennych, zawiadamianiu mieszkańców o pożarze, do którego gaszenia potrzebni są ochotnicy i w wielu innych potrzebnych i niepotrzebnych aktywnościach. Jędrek sporo czasu spędzał w „centrum informacyjnym” przepisując na maszynie komunikaty. Komunikaty te były codziennie redagowane przez kpt. Sabałę, zawierały wiadomości z naszego „frontu”, informacje i zalecenia porządkowe, a także informacje z nasłuchu radiowego. Komunikaty te roznosiłem (czasem z Romkiem) po mieszkaniach i piwnicach, gdzie je odczytywałem. Cieszyły się one dużym zainteresowaniem, zwłaszcza informacje z frontu wschodniego. Wiadomości o postępach inwazji sprzymierzonych we Francji  budziły entuzjazm, a nawet łzy.

Zdarzały się także „wolne chwile”, gdy ostrzał cichł, nikt nas nie wołał, nigdzie się nie paliło. Ojciec próbował nam coś zorganizować do jedzenia, ale to nie wydawało się wtedy ważne. Bywały wieczory, gdy tata opowiadał nam o swojej rodzinie, albo o swoich doświadczeniach wojennych z przed dwudziestu kilku lat z Brygad Bartoszowych. A czasem graliśmy w karty. Podczas pierwszych nocy spaliśmy w mieszkaniu. W drugim tygodniu Powstania – w piwnicy na jakichś deskach niewiadomego pochodzenia

Kilka wydarzeń, które miały miejsce w czasie tych pierwszych dziesięciu dniach Powstania musiało wywrzeć na mnie takie wrażenie, że potrafię je przypomnieć ze szczegółami.

  • Idę z kpt. Sabałą przez podwórze. Ostrzał jest umiarkowany, głównie granatniki. Pocisk wymierzony na dach spada na dziedziniec gdzie wybucha. Nagle kapitan chwyta się za kaburę, w której ma pistolet i wyraźnie poruszony coś wykrzykuje. Odłamek uderzył go w kaburę. Moja reakcja – po co ten krzyk, przecież nic się nie stało, nawet nie jest ranny – dziś wydaje się dziwna, ale wtedy była naturalna.
  • Nie pamiętam po co, ale muszę przejść na drugą stronę podwórza. Ostrzał granatnikami rzadki. Zamiast wędrować korytarzami piwnicznymi biegnę prosto chodnikiem przez dziedziniec. Płonący pocisk zapalający pada na chodnik przede mną. Przeskakuję go i bezawaryjnie docieram do celu. Po 70. latach pamiętam ochrzan, który mnie potem spotkał.
  • Barykada w bramie od ul. Wawelskiej 60 została rozbita; strzał z czołgu albo goliat. Do bramy wpada kilku żołnierzy i strzelają przed siebie nie wychodząc na podwórze. Oni boją się wejść dalej, a z naszej strony nie ma możliwości ich przegnać. Krzyki na cały dziedziniec: porucznik Rarańcza! Na podwórzu robi się ruch. Mnie tam też nie brakuje. Z okna lokalu nad bramą wychyla się por. Rarańcza. Za stopy trzymają go koledzy. Wisząc na ścianie w wyciągniętych rękach trzyma stena i oddaje z niego serię do środka bramy. Nieproszeni goście znikają z bramy. Jej zamknięcie i odbudowa barykady trwa kilka minut.
  • Jola Trojanowska ma 6 lat i mieszka w sąsiednim budynku (Mianowskiego 15). Chyba Powstanie zastało ją w domu samą i opiekują się nią sąsiadki. Ojciec, znany lekarz, był gdzieś na mieście. w nieznany sposób potrafił wynegocjować z oblegającymi pół godzinne „zawieszenie broni” i wydostał córkę z oblężonego bloku. O uzgodnionej porze doktor pokazuje się sam na Mianowskiego. Położone na półpiętrze okno klatki schodowej nr 14 (obecnie 2) otwiera się. Dwóch powstańców ze stenem wychyla się sprawdzając, czy rzeczywiście gdzieś nie kryje się wróg. Trzeci podaje ojcu przerażone dziecko. Doktor Trojanowski szybko odchodzi z Jolą na rękach w kierunku ulicy Uniwersyteckiej.
  • Ojciec coś robi w kuchni naszego mieszkania przy zlewie, który jest w pobliżu okna od ul. Mianowskiego. Strzał z domu naprzeciwko przebija szybę i kula trafia w ścianę blisko głowy taty. Ojciec ma całą twarz w drobnych, krwawiących rankach. Nie wiemy czy to odpryski ściany, czy strzelano ekrazytówką (kula z ładunkiem wybuchowym). Prowadzę tatę do punktu opatrunkowego, gdzie zajmują się nim sanitariuszki. Ranki goją się szybko i bez śladu. Jest to jedyna sytuacja w całym moim życiu, gdy widziałem ojca naprawdę przestraszonego.

Koniec mojego Powstania

Jest środa, dziewiąty dzień Powstania, wczesne popołudnie. Jak zwykle o tej porze ustał ostrzał, jest względny spokój, sierpniowa pogoda i świeci słońce. Usiedliśmy we trójkę z moim ojcem i młodszym bratem na wychodzących na podwórze schodkach klatki schodowej nr 14 (obecnie 2) i gramy w karty (w tysiąca albo w 66). W pewnym momencie podchodzi do nas kapitan Sabała mówiąc: Podobno ugaszony pożar na strychu znów się pali. Może któryś z panów młodszych pójdzie ze mną. To ja wstaję i idziemy na strych po schodach klatki nr 2 (obecnie 14), na których już ustawiają się mieszkańcy domu tworząc łańcuch podający wiadra z wodą lub piachem przeznaczonymi do gaszenia pożaru. Na górze nie ma już dachówek, pozostały tylko resztki drewnianych ścianek działowych. W pobliżu krawędzi strychu, prawie nad ulicą (Wawelska), unosi się dym.

Zaczęliśmy rzucać na to miejsce zawartość podawanych wiader gdy na deskach za nami daje się słyszeć grzechot. Nie słychać strzałów, ale kpt. Sabala mówi: Psiakrew –  strzelają. Nawet widać skąd; po drugiej stronie Wawelskiej w dwupiętrowym domu, w którym przez wojną mieszkali oficerowie, a podczas okupacji ich miejsce zajęli Niemcy, są dwa wąskie okienka, prawdopodobnie łazienkowe. Zaraz po strzałach, których nie słyszeliśmy, pokazały się wokół tych okien ślady po naszych kulach. w chwilę po pierwszym „grzechocie” następuje następny, nieco dłuższy. Kapitan pyta się mnie: Czy jest pan ranny? Odpowiadam: Chyba tak… Jakoś głupio się poczułem i na lewej piersi oraz na nodze powyżej lewego kolana pokazała mi się krew, która, zwłaszcza na piersi, coraz obficiej ciekła przez koszulę. Kapitan: Schodzimy!

No to zacząłem schodzić klatką schodową, na której funkcjonował już łańcuch ludzi podających kubły. Wśród nich dostrzegam ojca Romka Czosnowskiego. Mówię do niego: Czy mógłby pan mi pomóc, bo czuję się coraz bardziej niewyraźnie? Pan Czosnowski sprowadza mnie na dół. Na podwórzu biorą mnie już na ręce jacyś ludzie i niosą do punktu opatrunkowego w piwnicy pod wejściem do gmachu od ulicy Mianowskiego 15. Pokazał się mój ojciec. Panie (dziewczyny) w szpitaliku obejrzały i oczyściły obie rany, założyły opatrunki i zaaplikowały zastrzyk przeciwtężcowy konkludując, że kość w nodze nie jest uszkodzona, a raną w piersi musi zająć się chirurg w prawdziwym szpitalu bo kula jest blisko serca. Zaczynam odczuwać ból, zwłaszcza w piersiach; każdy oddech powoduje dotkliwe kłucie. Staram się nie jęczeć, ale nie zawsze mi się to udaje. Zanoszą mnie do pobliskiej piwnicy, gdzie na łóżkach (legowiskach) leży już dwóch ciężko poharatanych powstańców (o jednym z nich mówią „Książę”) oraz pani z naszego domu z postrzałem w brzuch. Pani towarzyszy jej mąż, a przy mnie znajduje się ojciec i brat. Po pewnym czasie (pewno pół godziny) przychodzi pan Czosnowski z ręką na temblaku. Postrzelili go zaraz po mnie na tym samym strychu. Towarzyszy mu Romek.

Niemal trzy doby spędzone w tej piwnicy kiepsko pamiętam. Byłem zmęczony i pewno nieco otumaniony jakimiś środkami przeciwbólowymi, które mi dali. Przyszedł do mnie ksiądz Salamucha. Coś mówił, odmówił jakąś modlitwę, na moim czole uczynił krzyż. Nie wiem czy było to odpuszczenie grzechów „in articulo mortis”, czy sakrament ostatniego namaszczenia. Chyba jednak to pierwsze. Atmosfera w piwnicy była dość ponura; próby jej ratowania podejmowane przez pana Czosnowskiego i mojego ojca (wszystko będzie dobrze, przyjdzie pomoc, może Rosjanie się ruszą) giną na tle jęków poranionych chłopców (powstańcy), a zwłaszcza pani z postrzelonym brzuchem i widocznej bezradności (przerażenia) jej męża. Także mi przychodzą w tych warunkach głupie myśli do głowy (tyle pracy w szkole i teraz wszystko na nic).

Okienko od piwnicy, w której leżeliśmy, wychodzi na podwórze więc dobrze słychać co dzieje się w oblężonej „fortecy”. Ostrzał się wzmaga. Teraz trwa również w nocy. Poza strzałami z broni ręcznej słychać również wybuchy i to znacznie potężniejsze niż granatów, bo do tego zaczynamy przywykać. Wieczorem słychać nie tylko strzały, ale i świst kul oraz ich stukanie w ściany. A potem – krzyki, głównie męskie. a potem cisza. Wszyscy w piwnicy zrozumieliśmy, że to już koniec. W końcu słychać kroki. Idą.

Wchodzi czterech. Oficer z pistoletem w dłoni i trzech żołnierzy z pepeszami (pierwszy raz widzę taką broń). Wszyscy w mundurach niemieckich. Żołnierze w hełmach. Ojciec próbuje do nich mówić po niemiecku. w odpowiedzi słyszymy: Job twoju mać. Są to pierwsze słowa rosyjskie, które poznaję. Ojciec mówi po ukraińsku i jakoś się z nimi próbuje  dogadać. Oficer, wywijając ojcu przed nosem pistoletem, mówi że szukają bandytów. Nie interesują ich ciężko ranni, ale zabierają ze sobą pana Czosnowskiego. Romek, który boi się i kurczowo trzyma ojca za zdrową rękę, wychodzi z nimi. Był to ostatni raz kiedy widziano Czosnowskich, ojca i syna.

Przychodzą po kilku jeszcze dwa lub trzy razy. Nie szukają bandytów, lecz złota. Zabierają obrączkę i zegarek rannej w brzuch pani. Chcą wody, której w piwnicy nie ma i zadowalają się kompotem. w przedostatniej grupie znajduje się Niemiec. Jest wyraźnie przerażony towarzystwem, w którym się znalazł. Usiadł w kącie i wdał się w rozmowę z moim ojcem. na pytanie skąd się tu wziął odpowiedział, że jest po prostu czołgistą z Wehrmachtu. Czy ma także dzieci? Ma. Czy nie mógłby zostać przez pewien czas z nami, bo jego obecność onieśmiela tych dzikusów. Zostaje więc sam z nami i siedzi chyba przez godzinę rzeczywiście odstraszając włóczących się po korytarzu żołnierzy. Potem przepraszając odchodzi, a my przez dłuższy czas pozostajemy nie wiedząc, co nas czeka.

Dom się pali co widać przez okienko. w piwnicy czuć coraz silniej dym. Zaczyna być duszno. Ojciec z mężem rannej pani postanawiają że trzeba się stąd wydostać, bo się podusimy. Znajdują w korytarzu nosze, z których zrzucają trupa w niemieckim mundurze, kładą mnie na nie i wynoszą po schodach do bramy wychodzącej na ulicę Mianowskiego. Barykada w bramie jest rozwalona i jej szczątki palą się na ziemi. na oświetlonej przez pożar ulicy widać (i słychać) przebiegających żołnierzy. Mąż rannej pani, który miał wrócić z moim ojcem do piwnicy po żonę, mówi: Ja nie pójdę dalej, i schodzi z powrotem do piwnicy. Mówię do ojca: Ja mogę przekuśtykać przez ulicę. Tata bierze stojące pod ścianą wiadro z wodą,  wylewa ją na żarzące się deski na podłodze bramy i biegniemy. Strzelają do nas, ale wpadamy do bramy wypalonego domu naprzeciwko (Mianowskiego 24). Ojciec pyta czy mnie trafili, odpowiadam: Chyba nie. Z bramy, po paru schodkach, trafiamy do niewypalonego mieszkania, a w nim – do łazienki. Tam grzebiemy w koszu z bielizną przygotowaną do prania szukając po omacku czegoś w co mógłbym się ubrać. z piwnicy wyszedłem w krótkiej koszuli i boso. Ojciec wychodząc wziął ze sobą koc, którym mogłem się okryć.

Po pewnym czasie (kwadrans, pół godziny?) słychać w pobliżu kroki i krzyki. Szukają nas. Przez cały czas od wybuchu Powstania aż do tej chwili uczucie strachu było mi obce. Brak wyobraźni: widziałem poprzednio rannych i umierających, ale wtedy mnie to nie dotyczyło. A teraz wpadłem w panikę. Zablokowałem nogą drzwi do łazienki i trzęsłem się ze strachu. Ojciec otwiera siłą te drzwi krzycząc coś do wchodzących żołnierzy. Chyba to było ranne dziecko – nie strzelać, ale nawet nie wiem w jakim języku. Tak czy inaczej nie wrzucili do łazienki granatu, na co się zanosiło, ale kazali wziąć to dziecko na ręce i iść z nimi. Zanosi mnie tata między płonącymi kamienicami do obozowiska zwycięzców i kładzie pod wschodnią ścianą na ulicy Pługa. Każą mu iść z sobą szukać „bandytów”, a mnie zostawić.

Ojciec odszedł i nie wiadomo czy jakimś cudem wróci i jeśli tak to kiedy. Leżę pod tą ścianą na kocu niemal goły. Już się nie boję, jest mi wszystko dziwnie obojętne. Niemniej wspominam tą noc jako najgorszą (najtrudniejszą) w moim życiu. Po raz pierwszy jestem sam, bez możliwości kontaktu z najbliższymi, o losach których nic nie wiem – ojciec i brat w rękach obcych (wrogów). Matka rano 1 sierpnia pojechała na Mokotów do dziadka i żadnych wiadomości dotąd nie było. Wydaje mi się, że powinienem coś zrobić, ale nie mogę wymyślić co. Znowu różne głupie myśli chodzą mi po głowie, a przy tym ciągle bolą mnie obie rany (mniej), a momentami kręci mi się w głowie i robi ciemno przed oczami.

W świetle płonącego domu widzę, co się dzieje na ulicy Pługa. Po zachodniej stronie, pod wypalonymi domami obozują żołnierze. Niektórzy leżą na ziemi. Inni coś jedzą, a może i piją. na ziemi leży sporo broni. Po raz pierwszy widzę sowiecki ręczny karabin maszynowy (Diegtariew?). Śmiechów, ani pieśni nie słychać. w pewnym momencie zainteresowanie budzi żołnierz przymierzający czarne spodnie (frakowe?). Kiedy indziej coś w rodzaju popłochu powoduje wybuch w odległej ode mnie części ulicy, blisko Wawelskiej. Co pewien czas przechodzi patrol – dwóch lub trzech żołnierzy w pełnym umundurowaniu (hełmy) z bronią w ręku. Jeden z takich patroli zbliża się do mnie. Mierząc z karabinu jeden z nich coś mówi. Odpowiadam: Ich bin krank, verwunded.  Drugi żołnierz tłumaczy: Raniony Germaniec, i odchodzą. Podobnych „wizyt” miałem więcej. Zapamiętałem jeszcze jedną. w jakimś momencie podszedł do mnie młody chłopak, w rozpiętej bluzie mundurowej i bez broni. Próbował rozmawiać ze mną: Gdie twaja mama? To zrozumiałem, ale on nie rozumiał mojej odpowiedzi po polsku, a ja jego następnych pytań. Rozmowa zupełnie się nie kleiła, ale widać było, że chłopak jest pełen dobrej woli. Odchodząc przykrył mnie jakąś szmatą bo wydawało mu się, że marznę.

O świcie robi się ruch. Nikt już nie leży. Żołnierze się ubierają i zbierają w hałaśliwe grupy. Krzyki, których nie rozumiem i nie rozumiem do czego to zamieszanie zmierza. Mną nikt się nie interesuje. w pewnej chwili dostrzegam u wylotu ulicy Pługa do ulicy Mochnackiego ojca, który prowadzi za ręką mojego brata Jędrka, a towarzyszy im żołnierz pchający towarową rikszę rowerową. Na tym skończyła się najbardziej pamiętna noc mojego życia.

Opisuję teraz to co zapamiętałem z opowiadań mojego ojca. To co zdarzyło się między pozostawieniem mnie na ulicy a jego powrotem wraz z Jędrkiem.

Usłyszał: Pójdziesz z nami szukać bandytów. No to poszedł z nimi do piwnicy, którą opuściliśmy kwadrans wcześniej. Sytuacja w piwnicy nie zmieniła się. Tata wziął ze sobą Jędrka i poprowadził patrol korytarzami piwnicy. Ani powstańców, ani nikogo innego nie spotkali z jednym wyjątkiem. Ojciec szedł przodem i za zakrętem zobaczył starszego (w swoim wieku) człowieka z siekierą w ręku. Zdążył powiedzieć: Rzuć pan tą siekierę i chodź z nami. Obeszli w piątkę (tata, Jędrek, dwóch żołnierzy i pan od siekiery) wszystkie korytarze piwniczne pod płonącym budynkiem, nikogo więcej nie znaleźli i wyszli na podwórze. Tam  wydawało się ojcu, że wśród wielu trupów poznaje Zbyszka Grabskiego, co okazało się pomyłką – Zbyszek żyje po dziś dzień. Następnie poprowadzili tatę, ciągle z Jędrkiem, na „przesłuchanie” do kwatery dowódcy w domu przy ul. Mochnackiego 4, na rogu Uniwersyteckiej. Spędzili tam resztę nocy z 11 na 12 sierpnia.

Prawdopodobnie tym dowódcą, do którego żołnierze zwracali się: „komandir”, był sam osławiony Kamiński, dowódca RONA walczącego na Ochocie. Przesłuchanie odbywało się przy użyciu nieograniczonej ilości alkoholu. Pił nie tylko komandir, ale kazali pić przesłuchiwanemu, a nawet wmuszali wódkę w 12-letniego Jędrka. Początkowo pytania dotyczyły spraw ogólnych: ilu było powstańców, gdzie są oni teraz, czy i jacy cudzoziemcy byli w gmachu? Odpowiedzi ojca były równie ogólne, lub nieprecyzyjne: Wielu ich było, ale nie liczyłem, wyszli wszyscy nie wiem dokąd, byli także Francuzi i Anglicy. w pewnym momencie padło pytanie konkretne: a zołoto u tebia jest? w odpowiedzi tata wyjął z kieszonki w spodniach zegarek – dużą złotą „cebulę”, którą dostałem na chrzciny od stryja Antoniego, mojego ojca chrzestnego. Reakcją było rozpromienienie się komandira: Wot mołodiec, moi bojcy nie naszli, a ty dla mienia eto chranił. Tiepier ty mój drug, proś mnie o co chcesz – wszystko dostaniesz. Odpowiedź ojca, przy kolejnej szklance wódki była: Oddaj mi mojego syna, który jest w twoim obozie. i tak się stało. Komandir wezwał żołnierza, wydał odpowiednie rozkazy i o świcie żołnierz zameldował się przed bramą z rowerową rikszą i bliżej nieokreślonym celem podróży. Riksza to było pudło o wymiarze 2 na 1,5 m na dwóch kołach rowerowych z trzecim kołem wraz pedałami i siedzeniem z tyłu. Wszystkie trzy koła miały opony z dziurawymi dętkami, a pedałowe urządzenie napędowe też było zdezelowane. Opisuję to dość szczegółowo, bo riksza, mimo wspomnianych mankamentów, odegrała ważną rolę w realizacji dalszych moich przygód tego dnia.

Po przytaszczeniu rikszy na ul. Pługa, tata pomaga mi wejść na pudło, decyduje: Musimy znaleźć szpital, i pchają wraz z Jędrkiem rikszę do Wawelskiej i w prawo do Instytutu Radowego (Wawelska 15). Mogę zobaczyć z daleka płonący jeszcze, zrujnowany nasz dom. Towarzyszący nam początkowo żołnierz gdzieś się zgubił. W Instytucie pusto więc próbujemy jechać do szpitala, który Niemcy urządzili w czasie okupacji w niewykończonym przed wojną uniwersyteckim gmachu chemii przy ul. Pasteura 1. Także pusto, więc jedziemy dalej ul. Pasteura do ośrodka zdrowia, który był koło szkoły na ul. Pawińskiego. na ulicy Pasteura, na wysokości obecnie stojącego Instytutu Nenckiego, natrafiamy na panią ciągnącą materac, na którym leży nieprzytomny pięcioletni chłopiec. Zamiast stóp ma kikuty owinięte zakrwawionymi szmatami. do piwnicy, w której schroniła się matka z dzieckiem wrzucili granat. Tata wraz z panią ładują materac z chłopcem na naszą rikszę i razem ją pchają szukając lekarza dla dwóch „pacjentów”.

Ośrodek zdrowia jest zamknięty na cztery spusty. Ktoś w mundurze kieruje nas do „obozu”, który jest przy Grójeckiej. „Obozem” okazuje się być  zieleniak – otoczony murem plac, na którym rolnicy podwarszawscy sprzedawali swoje plony. Teraz na zieleniak spędza się mieszkańców dzielnicy wyrzuconych z płonących domów. Przetrzymuje się ich tam przed przeprowadzeniem wstępnej selekcji i transportem do obozu przejściowego w Pruszkowie. O tym co działo się za murami zieleniaka dowiadujemy się znacznie później. W tej chwili szukamy lekarza i szpitala.

Przy wejściu na zieleniak, w budynku administracji targowiska jest coś w rodzaju wartowni; wielu głośno mówiących ludzi w mundurach i z bronią. Wygląda to groźnie. Kierują nas do wejścia na plac. Ojciec mówi wskazując na zawartość pudła rikszy, że pilnie potrzebujemy lekarza. Szczęśliwie mówi po ukraińsku. Lekarza nie ma, ale pokazuje się felczer Ukrainiec. Matka Maćka  (imię rannego chłopca) nazywa się Dowhyluk, ma gdzieś męża Ukraińca i ma kennkartę ukraińską. Ojciec mówi po ukraińsku, pani Dowhyluk legitymuje się kennkartą i felczer jest przekonany, że ma do czynienia z rodakami. Obejrzawszy rannych rozkłada bezradnie ręce mówiąc, że niezbędny jest rentgen, chirurg, a w skrócie – szpital. Najbliższy szpital jest w Pruszkowie. Sympatyczny felczer zmienia nam opatrunki i radzi: unikajcie targowiska (zieleniaka), jest to straszne miejsce. Załatwia jakoś z wartownikami, że puszczają nas wolno. Tata wraz z panią Dowhyluk pchają rikszę z nami, a Jędrek drepcze obok. Idziemy szosą krakowską i dochodzimy do Okęcia.

Okazuje się, że na Okęciu jest punkt opatrunkowy z lekarzem. Urządził go doktor Trojanowski, sąsiad z domu na Mianowskiego 15, znany nam jako ojciec małej Joli. Jest równie bezradny jak ukraiński felczer: musicie dotrzeć do szpitala, z małym (Maćkiem) jest źle. Ostrzega nas przed obozem w Pruszkowie. Ruszamy więc dalej. Jeszcze na Okęciu zainteresowały się nami miejscowe chłopaki. Dowiedziawszy się, że to ranni rówieśnicy z Warszawy zaczęli przynosić nam pomidory z miejscowych upraw. Dochodziło już południe, zaczynało być gorąco, nikt z nas od bardzo dawna niczego nie jadł ani nie pił (wyjątek – wódka u „komandira”) więc rzuciliśmy się na pierwsze pomidory w tym roku. Pozostał mi na wiele lat uraz: zapach pomidorów kojarzył mi się z zapachem krwi. Maciek ciągle krwawił mimo opatrunków. Dotąd nie bardzo lubię pomidorów.

Z szosy krakowskiej skręcamy na zachód w drogę, która teraz jest ulicą Łopuszańską, w nadziei dotarcia do szpitala w Pruszkowie. Wędrujemy już parę godzin. Upał, pchanie rikszy o pustych oponach po brukowanej kocimi łbami drodze wymaga sporego wysiłku. Pani Dowhyluk obtarła nogi i ledwo idzie. Jędrek też ledwo się wlecze, a Maciek zaczyna majaczyć. w końcu docieramy do Ursusa. Podchodzi do nas jakiś człowiek, jak się później okazało – warszawski tramwajarz. Gdy zorientował się kto i w jakim stanie znajduje się na pudle chwyta się za rikszę i pomaga ją pchać. Dochodzimy do stacji kolejowej, na której za chwilę zatrzymuje się pociąg osobowy jadący na zachód. w pociągu żołnierze w dziwnych mundurach. Tramwajarz mówi: To Węgrzy. Wiozą ich z frontu wschodniego. Reakcja ojca jest natychmiastowa: Pani Dowhyluk bierze na ręce Maćka, ja mojego syna (mnie) i biegniemy do pociągu. Pana (tramwajarza) bardzo proszę o zaopiekowanie się moim młodszym synem (Jędrkiem) i doprowadzenie go do dr. Krusze w szpitalu w Żyrardowie. Rikszę niech Pan zatrzyma dla siebie.

Polecenie taty zostaje wykonane bez dyskusji. Kilku żołnierzy węgierskich wybiega z pociągu i pomaga we wciągnięciu biegnących do pociągu. Pociąg rusza. Nas, to znaczy Maćka i mnie, układają na ławkach w przedziale, obok nas są rodzice, a z korytarza słuchać głośną dyskusję po niemiecku, w ostrym tonie. Okazuję się, że w pociągu są również Niemcy. Udało mi się zrozumieć z tej dyskusji jedno zdanie wykrzyknięte niemczyzną o dziwnym akcencie nawet dla mnie: Ich bin in dem Krieg, du bist in dem Krieg,  aber er ist nicht in dem Krieg. Pociąg zatrzymuje się na chwilę w Grodzisku (chyba), a potem w Żyrardowie. Dyskusja między Węgrami, a Niemcami trwa cały czas. Niewątpliwym wynikiem tej pociągowej dyskusji jest, że na stacji w Żyrardowie dwóch niemieckich  oficerów kładzie Maćka na noszach i niesie do szpitala. Tata bierze mnie na ręce, znajduje na dworcu dorożkę i jedziemy do ciotki Miry Krusze. Następnego dnia przychodzi z noszami dwóch pracowników szpitala, w którym pracuje ciotka, i niosą mnie na tych noszach przez całe miasto do szpitala. Po drodze odpowiadają na pytania ciekawych przechodniów, że to ciężki przypadek tyfusu. Jest to konieczność spowodowana wyłapywaniem przez Niemców uciekinierów z powstańczej Warszawy.

Na tym kończy się dla mnie Powstanie. w szpitalu spędziłem około trzech tygodni. Zajęto się głównie moją nogą. Żyrardowski rentgen nie znalazł pocisku w piersi. Dopiero po wojnie w Warszawie znaleziono go ukrytego za żebrem i obie kule noszę w „sobie” po dziś dzień. Maćka uratowano. Pani Dowhylukowa kilkakrotnie nawiązywała z ojcem kontakt i stąd wiemy, że po założeniu protez na stopy chłopak mógł chodzić po drzewach. Następnego dnia po naszym przyjeździe pojawił się w żyrardowskim szpitalu znajomy ursusowski tramwajarz z moim bratem.

Powstanie przeżył Zbyszek Grabski. Jego ojciec, ranny ciężko na tym samym strychu, na którym postrzelono mnie i pana Czosnowskiego, zmarł w szpitaliku powstańczym przed końcem oblężenia. Pana Czosnowskiego i Romka nie odnaleziono. Pani Czosnowska pogodziła się ze śmiercią męża, natomiast przez kilkadziesiąt lat wierzyła, że Romek gdzieś jest na świecie. Domyślała się, że go porwali, stracił pamięć, ale kiedyś do niej wróci. Nie wrócił.

Stanisław Lewak
11 czerwca 2015 r.